Opowiadania grupowe - forum Depesza

Opowiadania grupowe

Nie jesteś zalogowany na forum.

#1 2017-07-09 23:13:20

Arbalester
Szeryf Depeszy
Windows 7Chrome 59.0.3071.115

Kumple+

This post is moved from topic "Historie Kumpli". Angelue


we_forget_ourselves___4k_by_maxasabin-dac6ge4.jpg

Jak w tytule: dodajemy tutaj streszczenia przygód swoich postaci z dawniej prowadzonego wątku oraz inne ich historie, wcześniej nie uwzględniane, a które chcemy zawrzeć dla jasności i informacji.

Stare KP/streszczenia:


Historie:


2tlGTsD
"We are writers, my love. We don't cry.
We bleed on paper.”

Offline

#2 2017-07-09 23:22:52

Dolores
Kucyponek Jednorogi
Windows 7Chrome 59.0.3071.115

Odp: Kumple+

This post is moved from topic "Historie Kumpli". Angelue


Ten świat został stworzony nie tylko dla zuchwałych
i nieustraszonych, głośnych i asertywnych, nie, jest
na nim miejsce również dla nieśmiałych, cichych,
dziwacznych i upartych, bez nich nie byłoby odcieni,
błękitnych akwareli, niewypowiedzianych słów
pozwalających rozwinąć się fantazji.

large.jpg

Depresja przychodzi po cichu. Na samym początku jest ledwie zauważalna. Przemyka niepostrzeżenie, powoli przenika przez wszystkie sfery życia. Nie jestem w stanie powiedzieć kiedy wniknęła w moje. Czasami mam wrażenie, że zaczęła się pojawiać już w dzieciństwie.
Byłam, hmm, nietypowym dzieckiem. Bardzo cichym i spokojnym. Zwykle trzymałam się na uboczu, mało mówiłam, uśmiechałam się nieśmiało i wiecznie skubałam kawałek sukienki. Byłam takim typem płaczka, nie potrafiłam się nikomu postawić i gdy coś się działo, po prostu uciekałam z płaczem. A dzieciaki potrafią coś takiego wykorzystać. Moja nieśmiałość w połączeniu z ogniście rudymi włosami robiła ze mnie typowego kozła ofiarnego, ofermę, z której wszyscy się nabijali. A ja nie miałam w sobie odwagi, by w jakikolwiek sposób wyrazić sprzeciw, powiedzieć, że mi się to nie podoba.
Tak… Asertywność zawsze była moim problemem.

- Marchewa, marchewa! - po placu zabaw rozległ się donośny krzyk chłopca, któremu zawtórował śmiech innych dzieci.
Chłopczyk wskazywał palcem umorusanym od czekolady na rudą główkę Avy. W dziecięcych, błękitnych oczkach zaszkliły się łzy. Zacisnęła drobne dłonie w piąstki, starając się powstrzymać emocje zalewające ją nagłą falą, ale nie dała rady. Pospiesznie odwróciła się i pobiegła z płaczem do mamy, która siedziała na ławce nieopodal.
- Haha, do tego beksa! Ha ha! - rozległy się kolejne krzyki, ciągnące się za nią jak rozplątane wstążki.
- Nie przejmuj się nimi, skarbie - łagodnym głosem mówiła Alicia, głaszcząc córkę po głowie. – Jeszcze im pokażesz...
Rozplątała jej długie włosy, kilkukrotnie przeczesała ja palcami, po czym zabrała się za zaplatanie nowych warkoczyków, ponieważ poprzednie dzieło jej rąk zostało zniszczone podczas zabawy. Na koniec związała oba warkocze wstążeczkami w kolorze soczystej zieleni. Faktycznie wyglądały jak marchewki...

Urodziłam się w Oksfordzie ale mieszkałam tam tylko trzy, może cztery lata. Później zmarł mój dziadek i przenieśliśmy się do jego domu w Bristolu. Rodzice mieli problemy ze znalezieniem pracy, cisnęliśmy się we trójkę w ich małym, studenckim mieszkanku. Oboje uznali, że przeprowadzka do szeregowego domku w większym mieście będzie dobrą decyzją dla nas wszystkich.
Nie pamiętam dziadka. Podobno jak byłam malutka bardzo go lubiłam, ciągle siedziałam mu na kolanach. Pierwsze kroki jakie postawiłam były z pomocą dziadka. Był kompletnie inny niż reszta rodziny mojej mamy. Taki ciepły i normalny… Czasem za nim tęsknię. To zabawne, tęsknić za kimś kogo się nie pamięta. Ale często odczuwam coś takiego, dziwny brak czegoś niedookreślonego. Moi rodzice też tak mają, mam wrażenie, że w pewnym sensie przelali to na mnie. Odkąd byłam dzieckiem dążyli do czegoś nieokreślonego, chcieli abym stała się jakimś niedoścignionym ideałem, a ja nie potrafiłam się sprzeciwić. Jak mówiłam, miałam problemy z asertywnością.
Alicia, to znaczy moja mama, naczytała się jakichś poradników dla młodych rodziców i chciała wychować mnie na młodego geniusza. Puszczała mi Bacha, albo Mozarta i deklamowała Shakespeare’a do snu. Pamiętam, że jak byłam mała bardzo lubiła sztukę, ale potem jej zainteresowanie zaczęło znacznie spadać, pochłonęła ją praca. W każdym razie już jako sześciolatka uczęszczałam na lekcje gry na fortepianie. Moja rodzina jest bardzo uzdolniona muzykalnie, ze mnie chyba też chcieli zrobić następnego Tchaikovsky’ego. Nie udało im się to.
Na początku jeszcze się cieszyłam. Byłam wyjątkowo niedowartościowanym dzieckiem. Nie miałam przyjaciół, dalszych kolegów i koleżanek też za wielu nie posiadałam. Moi rodzice byli wiecznie zajęci pracą, a bliższa mi rodzina była bardzo daleko fizycznie. Z utęsknieniem wyczekiwałam wakacji, podczas których spotykałam się z kuzynostwem w Szkocji, Niemczech lub Johannesburgu. Widzisz tę bliznę, o tutaj? To sprawka mojego kuzyna, Jonathana. Uderzył mnie piłką, gdy byliśmy mali. Niestety, poza wakacjami byłam zupełnie sama. Nie znałam wtedy jeszcze Facebooka ani Tweetera, nie było Instagrama by kontaktować się z rodziną. Podświadomie chciałam mieć jakąś odskocznię od codziennego życia. Tylko wtedy jeszcze nie wiedziałam, że moja odskocznia stanie się również moim największym koszmarem.

Dźwięki pianina rozbrzmiewały w całym mieszkaniu. Przy instrumencie, na drewnianym stołeczku bez oparcia, siedziała dziewczynka o rudych włosach spiętych w wysokiego kucyka. Na oko miała około dziesięciu, góra jedenastu lat. Jej długie palce zgrabnie przesuwały się po klawiaturze instrumentu. Ze skupieniem patrzyła w nuty, przygryzając dolną wargę. Za nią po pomieszczeniu przechadzał się mężczyzna. Co jakiś czas spoglądał na dziewczynkę z ukosa swoimi przenikliwymi, czarnymi oczami. W jego spojrzeniu było coś przerażającego.
- Stop - powiedział nagle. - Jeszcze raz, od początku - nachylił się nad jej ramieniem.
Dziewczynka momentalnie odsunęła rączki od instrumentu. Wzięła głęboki wdech, strzeliła kostkami, po czy rozpoczęła grę od początku. Podczas gdy jej drobne rączki znów przesuwały się po biało-czarnej klawiaturze instrumentu, szorstka dłoń mężczyzny wsuwała się pod jej granatową sukienkę z białym kołnierzykiem.

Pamiętam dobrze dzień, w którym pierwszy raz to zrobił. To były moje ósme urodziny, wypadały wtedy w środku tygodnia, kiedy miałam lekcje gry. Nie miałam pojęcia czy o tym wiedział. Nie miałam pojęcia dlaczego to robi i czemu akurat mnie. Nie wiedziałam nic i przepełniał mnie jedynie wstyd. Wstydziłam się tego, że nie potrafiłam w żaden sposób zaprotestować. Byłam tak strasznie słaba i bezbronna w tamtej chwili… Nigdy więcej nie chciałabym się tak czuć. Po tym zdarzeniu miałam do siebie wstręt. I za każdym razem, kiedy znów to robił, ten wstręt się nasilał. W pewnym momencie nie mogłam już tego wytrzymać.
Ciągnęło się to przez prawie pięć lat. Czyli miałam około trzynaście, gdy wreszcie znalazłam w sobie odwagę, by się postawić. Wchodziłam wtedy w fazę buntu, nosiłam się cała na czarno, przefarbowałam włosy od około połowy i planowałam sobie zrobić tatuaż jak już będę „dorosła”. Teraz śmiać mi się chce, gdy patrzę na swoje zdjęcia sprzed lat i przypominam sobie stare plany. Ale było w tym też coś dobrego, maska młodej buntowniczki jaką wtedy przyjęłam pozwoliła mi odnaleźć zakopaną gdzieś głęboko asertywność. W końcu miałam odwagę postawić się rodzicom. Oczywiście nie powiedziałam im o prawdziwym powodzie, dla którego chciałam przestać grać. Uznali to pewnie za przejaw młodzieńczego buntu. Trochę pokrzyczeli, ale później ustąpili. Chyba pogodzili się z myślą, że nigdy nie zostanę wielkim kompozytorem. Chociaż grałam podobno naprawdę dobrze…
Miałam wrażenie, że jeśli przestanę go spotykać, jeśli przestanie mi to robić, to wszystko zniknie. Ale tak nie było. Wszystko powracało gdy tylko zamknęłam wieczorem oczy. Ciężko żyć z czymś takim, to było jak piętno wypalone ze wszystkich miejscach, które dotknął. Chciałam zapomnieć o tym co się stało, ale widok mojego odbicia w lustrze usilnie mi o tym wszystkim przypominał. Dlatego chciałam zniszczyć swoje ciało. Fizyczny ból chwilowo odwracał uwagę, w jakiś sposób łagodził ten psychiczny. Ale ślady po samookaleczaniu znów powodowały wstyd. Znów okazywałam się słaba, znów sobie z niczym nie radziłam. Koło się zamykało.
Ale zaczęło mnie spotykać też trochę dobrych rzeczy. Jako, że od najmłodszych lat byłam bardzo związana z muzyką, w tamtym czasie przerzuciłam się na dużo ostrzejsze brzmienia. To poniekąd pomogło mi znaleźć znajomych, a później i miłość mojego życia. Obracałam się wtedy w kręgach metalowców. Byli starsi i bardziej niegrzeczni. Chciałam być taka jak oni. Jako piętnastolatka byłam koneserem tanich trunków i ukradkowym, okazjonalnym palaczem. Czasem nawet jeździłam na jakieś koncerty. I właśnie na jednym z nich go poznałam…

Była ciepła, czerwcowa noc. Ava siedziała na parapecie otwartego okna. Miała na sobie jedynie przydługą, białą koszulkę, a w jej ustach tlił się papieros. Patrzyła na rozległe pola i łąki, których kontry rysowały się w nikłym blasku gwieździstego nieba. Męska dłoń przejechała po jej nagim udzie.
- O czym myślisz?
Chwilę minęło, nim udzieliła odpowiedzi. Najpierw kilka razy zaciągnęła się papierosem, później wypuszczając dym przez okno. Strzepnęła popiół z jego końcówki za parapet, odgarnęła włosy z twarzy i w końcu spojrzała w oczy blondyna.
- O tym, że chyba cię kocham.
Widziała jak w jego oczach rozbłyskuje uśmiech, którego jednak starał się za nic nie pokazywać na twarzy. Nieudolnie próbował zachować powagę starożytnego filozofa.
- Po czy wnioskujesz?
- Nie wiem - wzruszyła ramionami. - Może po tym, że przy nikim nie czuję się tak pewnie i bezpiecznie jak przy tobie? Albo może po tym, że nie widzę siebie u boku nikogo innego za pięć, dziesięć, ani dwadzieścia lat?
- Bo głupiutka jesteś - zaśmiał się, ale zaraz przytulił dziewczynę do piersi. - Też cię kocham - wyszeptał w jej włosy.

Nie wiem czemu nigdy nie poprosiłam nikogo o pomoc. Chyba po prostu nie miałam kogo, albo wydawało mi się, że nie mam nikogo takiego. Rodzice byli cały czas zajęci pracą, znajomi byli nieodpowiedzialni, a nauczyciele w tamtym okresie nie mieli o mnie najlepszego zdania. Sądziłam, że nikt nie zrozumie, że wyśmieją, zwalą całą winę na mnie. Mimo tego, że otaczało mnie wielu ludzi, czułam się bardzo samotna. A potem zjawił się on…
Poznałam Gregory’ego w Londynie, na koncercie rockowej grupy. To nie była żadna strzała amora, która nagle w nas uderzyła. Nie doznałam żądnego cudownego olśnienia, żadnych fajerwerków. To była pewność, zupełnie jakbym wiedziała to od dnia moich narodzin. Byliśmy sobie przeznaczeni. Już zawsze mieliśmy być razem. W moim życiu nastała swego rodzaju harmonia, w końcu wszystko było na swoim miejscu. Wraz z ukochaną osobą zyskałam grupkę znajomych: współlokatora Gregory'ego - Jamesa, ich przyjaciółkę Vicky, kilkoro innych ludzi... Byłam szczęśliwa, zakochana. Ale nie zawsze było tak kolorowo jak na początku. Z czasem zaczęły pojawiać się rysy i pęknięcia. Momentami nie byłam pewna czy mogę mu naprawdę ufać, czy rozumie. Oddalaliśmy się od siebie, by zaraz znów się przybliżyć. Minęło dużo czasu, nim mogłam mu o wszystkim powiedzieć. A potem okazało się, że wszystko zrozumiał. Nie wyśmiewał, nie obwiniał, jedynie współczuł. Nie zrobił nic wbrew mojej woli. Powoli i cierpliwie uczył mnie na nowo kochać swoje ciało, czerpać przyjemność z fizycznej bliskości drugiej osoby. Kochałam go.
Mój świat się zawalił, gdy go straciłam. To była kropla, która przelała czarę. Nagle zostałam zupełnie sama. Znajomi gdzieś zniknęli, tata wyjechał do Stanów z powodu pracy, a mama została zupełnie pochłonięta przez swoją kancelarię. Wraz ze śmiercią Gregory’ego odeszła też jakaś część mnie. Moje życie skończyło się w ciemnej uliczce, w której napadła nas grupka kiboli. Chyba wracali po jakimś meczu i coś im się nie spodobało. Może ich drużyna przegrała, może ktoś krzywo spojrzał… Jeden z nich miał nóż.
Przez długie godziny zmywałam z dłoni krew ukochanego. Nie chciała zejść, mimo, że od dłuższego czasu spływała czysta woda. A potem nie liczyło się już nic. Nie jadłam, nie odzywałam się, przez większość czasu nie wychodziłam nawet z łóżka. Nie widziałam już w niczym sensu. Mogłam umrzeć, bo w środku już byłam nieżywa. Jednak nie przypuszczałam, że byłabym zdolna popełnić samobójstwo.

large.png

Depresja przychodzi po cichu. A potem nie ma od niej ucieczki. Można próbować ją zatuszować, przybierać maski pozorów, zagłuszać objawy lekami. Ale prawdziwa walka odbywa się w środku, każdego dnia.
Moja walka miała się skończyć około miesiąc po jego śmierci. Po prostu wyszłam pewnego dnia, nad ranem, z domu. Chyba miałam jeszcze na sobie piżamę. Mało mnie to obchodziło. Właściwie w tamtym okresie nie obchodziło mnie nic, w szczególności nie to jak wyglądałam. Sądziłam, że nie mam się już dla kogo starać. Chyba nawet nie było mi zimno pomimo tego, że kompletnie nie byłam ubrana, a to była dość późna jesień. Miałam tylko jeden cel, przyświecała mi jedna myśl: chcę znów go spotkać, znów zobaczyć... Poszłam wtedy nad rzekę, ale nie zatrzymałam się na jej brzegu. Szłam dalej, aż zaczęła mnie otulać lodowato zimna woda, aż nie mogłam złapać tchu. Ale czułam się świetnie, przynajmniej na stan mojego samopoczucia w tamtym czasie. Woda wlewała mi się do nosa i ust, powoli traciłam kontakt z rzeczywistością. Już niedługo miał się skończyć mój koszmar, wszystko znów miało być dobrze.
Ostatnią rzeczą jaką pamiętałam była czyjaś ręka zaciskająca się na moim ramieniu, gdy byłam na skraju świadomości. Obudziłam się w łóżku w klinice. Początkowo byłam naprawdę wściekła: na rodziców, na lekarzy. Potem już tylko na siebie. Przez pierwsze dni odmawiałam jedzenia na znak protestu. Nie mieli ze mną łatwo. Dopiero po kilku, może kilkunastu sesjach z psychoterapeutą i tygodniach przyjmowania leków zaczęło mi się poprawiać. Było we mnie tyle żalu i smutku tyle niewypowiedzianych słów których już nigdy nie będę mogła powiedzieć tej osobie, której chciałam. Dużo płakałam w tamtym okresie. Z początku nie mogłam w ogóle się rozpłakać, później wylewałam tyle łez, że dziwnym było, iż się nie odwodniłam. Spędziłam tak blisko dwa miesiące. Później cała komisja złożona z lekarzy, psychiatrów i terapeutów zadecydowała, że mogę wrócić do domu.
Nie czułam się na to gotowa. Mimo, że oboje rodziców byli przy mnie, aby mnie wspierać, nie chciałam do nich wracać. Wszystko w tym domu przypominało mi o Gregorym. Pamiętałam jak razem gotowaliśmy, oglądaliśmy filmy, czytaliśmy wieczorami dramaty Szekspira, uprawialiśmy seks... Nad moim łóżkiem wciąż wisiały nasze zdjęcia z wakacji w Massachusetts, gdzie odwiedzaliśmy mojego tatę. Te zdjęcia ściągnęłam jako pierwsze i ukryłam na dnie tekturowego pudła. Później wrzuciłam tam jego ubrania które nadal wisiały w mojej szafie, wszystkie prezenty jakie od niego dostałam, wszystko co mi o nim przypominało: jego ulubioną pościel, bieliznę, sukienkę... Schowałam to wszystko głęboko w piwnicy a kiedy mój pokój był opróżniony z pamiątek o Gregorym, usiadłam na łóżku i siedziałam tak chyba przez trzy dni. Przeżyłam wtedy jakąś dogłębną przemianę, wszystko we mnie zaczęło się uspokajać. Nie wiedziałam, czy czas faktycznie leczył rany, czy była to sprawa leków, których w tamtym czasie brałam dużo. Chyba więcej niż powinnam. Ale chciałam się znieczulić, chciałam przestać czuć cokolwiek, przestać pamiętać, bo każde wspomnienie powodowało niewyobrażalny ból.
Powoli zaczęłam znów chodzić do szkoły. Byłam raczej outsiderką, ale miałam kilkoro znajomych. Trzymałam się z grupką dziewczyn ze starszej klasy, w swojej nie nawiązałam żadnych bliższych znajomości. Jedna z tych dziewczyn zaprosiła mnie na sylwestra. Początkowo miałam nie iść, ale tata wrócił do Stanów a mama była umówiona ze znajomymi. Nie chciałam siedzieć sama na kanapie, źle się czułam, zostając sama na dłuższy czas. Wyciągnęłam z szafy jakąś sukienkę, po raz pierwszy od dawna pomalowałam się, poszłam na tę imprezę.
Za bardzo jej nie pamiętam. Dużo wypiłam, w pewnym momencie urwał mi się film, a rano obudziłam się na kanapie z kilkoma innymi osobami. Byłam jeszcze nieco pijana, kiedy wracałam do domu a w szkole zaczął łapać mnie kac. Na szczęście dołączył do nas nowy chłopak - Xavery z niebieskimi pasemkami. Nie spodziewałam się, że jego przybycie będzie początkiem chyba najdziwniejszego i prawdopodobnie najlepszego okresu w moim życiu. Nagle znalazłam się na dachu z grupką indywiduów, z mojej szkoły: Xavem, Berrym, Garym, Ethel, jej psiapsiółeczką Amandą i jej Bratem Chasem. Wkrótce zaczęliśmy tworzyć najdziwniejszą paczkę, jaką mury tej szkoły widziały. Zaczęło się od ślubu naszej byłej nauczycielki, na którym zrobiliśmy niezły rozpierdol. Później były kolejne imprezy. Gdzieś w międzyczasie wrócił James, dołączyła do nas Melissa, z którą pod pewnymi względami miałam sporo wspólnego. Było fajnie, przez moment było naprawdę fajnie, nawet pomimo tego, że Alicia zaciążyła z obcym facetem i postanowiła rozwieść się z tatą. Problemy rodzinne zeszły na drugi plan, bo miałam swoją paczkę. Miałam Kumpli.

[...]

A potem wszystko zaczęło się pieprzyć. To było dzień po urodzinach Ethel. Amanda trafiła do szpitala, podobno próbowała się zabić. Chciałam ją odwiedzić. Nie wiem czemu, nigdy nie byłyśmy zbyt blisko, dopiero tych kilka imprez jakoś nas złączyło ale w dalszym ciągu to była tylko imprezowa znajomość. Może poszłam tam, bo sypiałam z jej bratem? Może poczułam się z nią w jakiś sposób związana przez swój poprzednie doświadczenia? W każdym razie poszłam. Inie mogłam nawet okazać jakiegokolwiek współczucia, bo zaraz naskoczyła na mnie ta jej przyjaciółeczka, Ethel. Pokłóciłyśmy się na szpitalnym korytarzu.
To był początek końca tego pięknego, choć nieco burzliwego okresu. Gary wyjechał. A potem wszyscy powoli zaczęli znikać: Xav, Gruszki, Berry... Nawet Ethel gdzieś wybyła, podobno do jakiejś szkoły z internatem. Nie wiem, nie interesowałam się tym zbytnio. Może w pewnym stopniu przywykłam do tego, że ludzie znikają z mojego życia bez słowa wyjaśnienia. Po tym jak wszyscy zniknęli został tylko Gary, który wrócił ze Stanów. Dowiedziałam się o tym gdzie był od Mary Jane i właśnie przez nią kontaktowałam się z Zanem podczas jego podróży. Kiedy wrócił, zostaliśmy właściwie sami, wszyscy inni się gdzieś rozeszli, zniknęli. Zbliżyliśmy się do siebie w tamtym momencie. Chyba oboje potrzebowaliśmy bliskości, a mieliśmy tylko siebie. Poniekąd przechodziliśmy przez podobne rzeczy. To chyba naturalne w takich sytuacjach, nie? Ale potem ja też uciekłam...
Nie planowałam tego. Po prostu tyle rzeczy się złożyło naraz. Rozwód rodziców, zaręczyny mamy i Chucka, Gary, o którego ciągle się martwiłam... A potem przyszło wezwanie do sądu i cały koszmar sprzed lat zaczął się na nowo.

- Sąd prosi na salę świadka Avę Marlowe.
Avie zrobiło się ciemno przed oczami. Przez moment nie mogła złapać oddechu, wszystko zawirowało, zaczęło się rozwarstwiać, rozpadać. Myślała, że zaraz odleci. A potem poczuła ciepłą dłoń mamy zaciskającą się na jej dłoniach. Dopiero wtedy uświadomiła sobie jak bardzo drżały. Mokrymi oczami spojrzała na Alicię uśmiechającą się pokrzepiająco.
- Nie musisz tego robić, jeśli nie chcesz - powiedziała spokojnie. - Ale wiedz, że cokolwiek postanowisz, jestem tu by cię wspierać... Jesteśmy tu - poprawiła się.
Obie przeniosły wzrok na narzeczonego Alicii. Chuck na chwilę przestał nerwowo maszerować w tę i z powrotem, by także posłać Avie podnoszący na duchu uśmiech. Dziewczyna wzięła kilka łyków lodowato zimnej wody, po czym wstała.
- Chcę to zrobić - zapewniła. - Naprawdę.
Uśmiechnęła się blado, po czym weszła na salę rozpraw, by stanąć oko w oko ze skurwielem, który zniszczył jej dzieciństwo.

Nie wiem czemu to zrobiłam. Zniknęłam, właściwie bez słowa wyjaśnienia. Chyba to wszystko mnie przerosło. Wiedziałam, że Gary ma dużo swoich problemów i nie chciałam obarczać go swoimi. James dostał propozycję pracy w Niemczech kilka miesięcy wcześniej. Nie miałam komu zwierzyć się ze swoich problemów. Nie potrafiłam nikogo tym obarczyć. Dlatego zwiałam, jak tchórz. Uciekłam od swoich problemów i od ludzi, których kochałam, a dla których nie chciałam być zbędnym ciężarem. Uciekłam do Indii. Początkowo było trudno, przez pierwsze dni nie wychodziłam z pokoju, mało jadłam i tylko chciałam zdrapać skórę. Drapałam się tak mocno, że momentami z zadrapań leciała krew, a Priyanka z przerażoną miną oklejała moje plecy kolorowymi plastrami z Hello Kitty i przynosiła mi miski pełne curry, namawiając bym zjadła choć trochę. Ale wkońcu, spacerując po ogrodach przy Taj Mahal, znów poczułam, że odzyskuję spokój. To było niczym powiew świeżości w moim życiu. Nowi ludzie, nowa kultura. Przypomniało mi to czas, gdy w dzieciństwie wyczekiwałam wakacji u rodziny. Powrotu w bezpieczne, przyjazne miejsce z ludźmi, których może nie znałam wyjątkowo dobrze, ale czułam z nimi więź. W dzieciństwie więź rodzinną, później bardziej mentalną.
Byłam winna Gary'emu wyjaśnienia. Wiedziałam to ale nie potrafiłam się do tego zebrać. Nie mogłam mu powiedzieć dlaczego wtedy wyjechałam i co mnie dręczyło w tamtym okresie. Po tamtych wakacjach straciłam ostatnią bliską mi osobę i to z własnej winy. Było mi z tym źle. Dręczyłam się całą jesień i zimę. A gdy przyszła wiosna, znów wyjechałam.
Początkowo miałam jechać tylko do taty na kilka dni, ale prze wyjazdem dostałam list z biletem do Paryża. Wcześniej nigdy tam nie byłam, pomyślałam, że to dobra okazja. Tam życie znów mnie zaskoczyło. Poznałam Louisa, z którym spędziłam cudowne chwile we Francji i Indiach. A potem znów zrobiłam to samo. Zniknęłam z czyjegoś życia nie zostawiając żadnego namiaru na siebie, ani nazwiska, ani numeru telefonu, ani instagrama. Tylko buta i trochę wspomnień. A po rozmiarze stopy trudno znaleźć osobę.

b8ebd48aa1303d66b325681f7f50f94d.jpg


Ja pierdolę, ale ameby.

Offline

#3 2017-07-09 23:29:33

Arbalester
Szeryf Depeszy
Windows 7Chrome 59.0.3071.115

Odp: Kumple+

This post is moved from topic "Historie Kumpli". Angelue


tumblr_okym6zYTWq1w2riqno1_500.jpg

Historie ze starej KP

KLujbIH.pngGdybyś przyszła do jego domu cztery lata temu, pewnie zawsze zobaczyłabyś taką scenę: drzwi zamykają się z hukiem za chłopcem, który rzuca szkolny plecak niechlujnie i nie zdejmując butów, idzie do salonu, żeby skulić się w fotelu i zdrzemnąć. Znowu pracował, żeby mieli jak utrzymać dom i co jeść. Tego dnia przerzucał ciężkie wory z wozów do hangaru.
KLujbIH.png- Gary, trzeba zrobić pranie, posprzątać kuchnię i pokój Russela - powie jego matka, przełączając w telewizji kanał. Pracuje za ladą sklepową w monopolowym w nocnych godzinach, ażeby w dzień móc zajmować się dziećmi. Jej pensję zawsze przepijał ojciec, który co podejmie się nowej pracy, zaraz ją straci.
KLujbIH.png- Ma już cztery lata, może sam posprzątać - zirytuje się chłopak, tłumiąc głos rodzicielki poduszką.
KLujbIH.png- Czy ty siebie słyszysz?
KLujbIH.png- Gdzie ojciec?
KLujbIH.png- Śpi, jebany alkoholik. Zrobiłeś zakupy?
KLujbIH.png- Jebany - powtórzy najmłodszy Zane.
KLujbIH.png- Tak...
KLujbIH.png- Dobrze. Ten nieudacznik dziś w ogóle dupy z domu nie ruszył.
KLujbIH.png- Wiesz jak to jest, co...? - mruknie Gary.
KLujbIH.pngPotem z ogromnym trudem wstanie, zrobi wszystko, co należy, usiądzie do nauki i zaśnie nad podręcznikiem. Rano przygotuje ojcu herbatę, żeby uspokoić oburzony żołądek i żeby lepiej mu się funkcjonowało, gdy pójdzie szukać znów pracy. Małemu braciszkowi pomoże się ubrać, zrobi mu śniadanie, dla siebie już nie zdąży, i odprowadzi go do przedszkola. Potem pobiegnie do szkoły.

KLujbIH.pngDrzwi, plecak, buty, salon. Ojciec i matka krzyczą, młody siedzi u góry w otwartym pokoju i płacze. "Niszczysz życie, na które oboje tak ciężko pracowaliśmy". "Dopiero, gdy zabrakło ci pieniędzy na lakier, podjęłaś się pracy". "Ale nigdy nie przepijałam twoich pieniędzy". "Nie potrafiłem tego sam udźwignąć". "Przecież nawet nigdy nie musiałeś gotować czy zajmować się dziećmi". "A ty co? Też cię przy garach nie widuję".
KLujbIH.png"Oboje możecie iść się jebać."
KLujbIH.png"Och, odezwał się pierworodny". "Nie padłaś z głodu tylko dzięki niemu". "Żyję tak przez to, że jesteś nieudacznikiem. Nie zapominaj, że jego wcale nie planowaliśmy".
KLujbIH.png"Więc nawet to zjebaliście?"
KLujbIH.png"Nie mogę już tak dłużej. Wyprowadzam się". "Słucham?!". "Słuchaj, słuchaj! Więcej mnie nie zobaczysz, ani moich pieniędzy, ani moich obiadów, niczego".

I Gary byłby się cieszył, gdyby nie to, że matka zabrała ze sobą Russela. I tak, jak obiecała, więcej jej nie zobaczyli. Miał wtedy 15 lat. Od trafienia na ulicę uratowała ich babcia, która zakończyła rehabilitację i mogła wrócić do domu. Zamieszkała z nimi, a Gary nią się opiekował, bo już żadne leki nie mogły jej pomóc. Przenosił ją z łóżka do toalety, na fotel, pomagał schodzić ze schodów, sadzał przy kuchennym stole i słuchał jej rad, co jak przyrządzić. Ten okres był chyba najmilszy w życiu Gary'ego. Ojciec pomagał mu sprzątać, rzadziej tracił pracę, już się tak nie upijał, jakby chciał za wszelką cenę udowodnić ich matce, że sobie bez niej poradzą i to nawet lepiej, niż z nią. Mimo to wciąż nie było łatwo. Patrzenie na chorą, wręcz umierającą babcię; czasami wpatrywała się tępo w przestrzeń, czasami go nie rozpoznawała. Jednak najmocniej go kochała i to stało się jego podporą. Zmarła rok temu.

Pewnego dnia Gary odkrył, że cała złość, która się w nim kumuluje, uchodzi, gdy cierpi jego ciało. Zaczął jeździć na BMX'ie i z radością witać pozdzierane łokcie, ręce, rozcięte czoło. Ostre szczypanie i tępe pulsowanie sprawiały mu przyjemność. Nienawidził tylko łamać kości, na szczęście do tej pory zdarzyło to się tylko dwa razy. Jeszcze milej jest, gdy ktoś próbuje wyżyć swoją złość na nim i mogą się pobić. To sprawia, że jego serce szybciej bije, a dyrektor wciąż wzywa na dywanik. Po krótkiej rozmowie jednak zawsze się poddaje. Taki dobry z ciebie chłopak, mówi. A tak złymi ścieżkami chodzisz.
Odcinając się od ludzi, uczył się tej obojętności, a przynajmniej jej iluzji. Do śmierci babci. Tuż przed tym, jak odeszła, kazała mu złożyć obietnicę. "Nie zamykaj się na ludzi, Gary. Tego nie da się dźwigać samemu".
Postanowił rozpocząć spełnianie ostatniej woli babci od nowego roku.

Gary tak naprawdę jest prostym chłopakiem, który nie ma problemu pomagać, a to jest dla niego równe bliższej relacji. Chciałby po prostu, by ludzie go docenili. Finalnie odsunął się od nich, ograniczył znajomości do minimum. To było jak bieganie na długi dystans z wielkim bagażem, który podrzucają mu inni, a od niego nie biorą nic. W końcu człowiek ma dość, jest zbyt zmęczony, zrzuca z siebie dodatkowy ciężar i skupia się tylko na tym, by postawić stopę za linią mety. Jednak bieganie samemu może i jest łatwiejsze, ale i jak samotne... Więc żeby to sobie wynagrodzić, wciąż szuka więcej, chce więcej, robi więcej i się powoli wyniszcza, a jego gwieździsty blask słabnie. Widzicie, kiedy ktoś przez cały czas stara się, by było dobrze, a świat mu odpłaca garściami gówna, człowiek taki zaczyna być obojętny; tak jakby ktoś wstrzyknął mu znieczulenie na poprzednie "ja". Powstał nowy Gary, którego nic nie obchodziły problemy znajomych; Gary, który przychodził na dyskotekę, ćpał, przesypiał się z dziewczyną, a potem kończył zakrwawiony i obity na ziemi przez jej chłopaka; Gary, który na jakiś przejaw dobroci odpowiadał "już ja kurwa znam ten uśmiech"; Gary, który wciąż prowokował bójki w barach; Gary, która przybierał na zmianę minę obrzydzenia, pogardy lub litości na widok szkolnych towarzyszy. Jednak ten dawny wciąż gdzieś tam był i wciąż pomagał czasem pijanemu ojcu wejść po schodach do sypialni, a potem robił mu rano kawę. Ponieważ wiedział, że jak bardzo chujowym ojcem by nie był, stara się dla niego, bo go kocha.

Wsiada na rower i jedzie na złamanie karku. Ból jest dobry. Kiedy do ciebie przychodzi, myślisz tylko o nim. Krzywisz się, zwijasz i wyklinasz go w myślach, które wypełnione są tylko tym jednym słowem: ból. Zdarta skóra? Zagoi się. Połamana kość? Zrośnie się. Wszystko będzie takie, jak dawniej, mogą tylko zostać ładne blizny. Ból jest jego najbliższym przyjacielem; dba o niego i nie pozwala, by martwił się ranami, które zrosnąć się nie chcą. Są one głębsze i płytsze, różnego kształtu i wielkości i uparcie nie znikają. Nie znalazł na nie leku. Ma tylko swoje znieczulenie, bandaż i gips, który nie pozwala, by coś jeszcze go zraniło.

tumblr_oj8zlmaI6s1ruj18ko1_400.jpg

Streszczenie wątku
[...]


2tlGTsD
"We are writers, my love. We don't cry.
We bleed on paper.”

Offline

#4 2017-07-11 21:39:51

Dolores
Kucyponek Jednorogi
Windows 7Chrome 59.0.3071.115

Odp: Kumple+

Stara KP

- Dla mnie to kwintesencja romansu: jest jak zimne ognie.
Piękne, ale zimne i szybko się kończą.
- Zimne ognie? To do mnie nie przemawia. Zdecydowanie
wolę prawdziwy ogień, który potrafi ogrzać w chłodne noce.
- Może tak, ale niektórzy boją się rozpalić prawdziwy ogień.
Myślą, że wymknie im się spod kontroli i wzniecą pożar,
którego nie będą w stanie ugasić... Nieokiełznaną pożogę.
- A Ty?
- Ja boję się, że się spalę...

e030750efbad0cf55bfbe3f775bdcff4.jpg
A V A M A R L O W E
MARPUL


Pierwszy raz widziałem Cię na koncercie. Byłaś chuda, blada, ruda. A w Twoich oczach ktoś ukrył wszechświat. Wyróżniałaś się wśród tłumu skaczących dzieciaków, sam nie byłem pewien czym. Był w Tobie jakiś upór, gdy rozpychałaś się łokciami w pogo. Zadziwiające, jak w takim wątłym ciałku mogło mieścić się tyle siły. I wydawało mi się, że była to siła nie tylko fizyczna... Bałem się do Ciebie podejść. Zdarzyło mi się to pierwszy raz. Zazwyczaj nie miałem problemów, by zagadać do dziewczyny, ale Ty byłaś inna. Zdawałaś się być perfekcyjna, choć wcale nie bez wad. Miałaś niewielkiego pryszcza na podbródku, lekko rozmazany makijaż i cienkie blizny na nadgarstkach, które nie zdołały umknąć mojej uwadze. W granatowym świetle zdawałaś się być równie odrealniona, co psychodeliczne dźwięki gitar, wypełniające moją głowę. Każdy Twój ruch przyprawiał mnie o szybsze bicie serca. Był jakby odmierzony co do milimetra, by idealnie dawkować narastające ekscytację i zainteresowanie. Paraliżował. Tak, że nie byłem się w stanie ruszyć. Nie mogłem oderwać wzroku. Aż zniknęłaś z mojego pola widzenia, tak po prostu. I wiedziałem, że wszystkie próby szukania Cię spełzną na niczym. W tym momencie po raz pierwszy żałowałem, że Cię nie zaczepiłem.
Przestałem żałować, kiedy okazało się, że wcale nie musiałem tego robić. Gdy opadł dym, a w powietrzu został jedynie słabo wyczuwalny zapach siarki, potu i rozlanego piwa, Ty stałaś przy wyjściu. Z rękami w kieszeniach czarnego płaszcza i z szyją otuloną grubym szalikiem. Wyglądałaś, jakbyś na kogoś czekała, chociaż w Twoich oczach wcale nie było widać oczekiwania. Nasze spojrzenia spotkały się i to był jeden z tych momentów, kiedy wiesz, że to jest to. Nogi same powiodły mnie w Twoją stronę. Usta same się przedstawiły, a dłonie same wpisały mój numer do Twojego telefonu. Nie sądziłem, że się odezwiesz, od kiedy przekroczyłaś próg klubu. Rozpłynęłaś się w mroku nocy i miałem wrażenie, że byłaś tylko snem. Nocną marą, zjawą, duchem...

Dwa dni później, odezwałaś się.

Nasze kolejne spotkanie miało miejsce w kawiarni. Urokliwym miejscu w centrum Oxfordu. Zapach kawy przenikał Twoje ciało i upajał zmysły. Siedziałaś z zamkniętymi oczami, wtulona w sweter, zapadając się w fotel i senne marzenia. Długo zastanawiałem się, czy podejść. Bałem się, że każdy, nawet najmniejszy mój ruch może zniszczyć koncepcję otaczającego Cię wszechświata. Widziałem, jak rozpadasz mi się w rękach i usilnie starałem się ratować to, co mogłem... Podszedłem. Otworzyłaś oczy, pozwalając mi w nich utonąć. Zawsze starałem się wszystko kalkulować i podchodzić do tego z dystansem. Ty mi to skutecznie uniemożliwiałaś. Jedno spojrzenie wystarczało, bym poczuł się jak tabliczka czekolady pozostawiona obok palącego się kominka. Nie wiedziałem, jak to robisz. Byłaś zagadką, do której rozwikłania nie potrafiłem się zabrać. Mimo, że udało mi się trochę o Tobie dowiedzieć, nadal Cię nie znałem. I wiedziałem, że łatwo się nie otworzysz. Przerażało mnie to, ale też intrygowało. Nie wiedziałem, do czego byłaś zdolna. Zabawne, byłaś młodsza o sześć lat, a to ja obawiałem się Ciebie, nie na odwrót. Miałaś świadomość tego, że nie potrafiłbym Ci nic zrobić. I bałem się, jak możesz to wykorzystać. Dobrze, że nie wykorzystałaś.

Kolejne spotkania były już rutyną. Zabawne, zawsze słowo rutyna kojarzyło mi się niezbyt dobrze, jednak patrzenie na Ciebie było jedną z najbardziej fascynujących rzeczy. Bywało, że przyjeżdżałem do Bristolu i stałem na parkingu przed Twoją szkołą, oparty o maskę swojego samochodu i patrzyłem przez szybę na salę lekcyjną, w której miałaś zajęcia; czekałem na Ciebie. Cieszyłem się, że zwykle siedziałaś blisko okna. Mogłem patrzeć, jak smętnie wpatrujesz się w tablicę, bezwiednie gryząc końcówkę długopisu bladoróżowymi ustami. Zdarzało się, że zauważałaś mnie wcześniej i wtedy co chwilę spoglądałaś na wyświetlacz telefonu, jakby to mogło przyspieszyć czas do końca lekcji. Nadal nie pojmowałaś, jak działa zegar ścienny i zdecydowanie wolałaś ten w wersji elektronicznej. Obserwowałem blade piegi na Twoim lekko zadartym nosie, ciemniejsze i jaśniejsze pasemka włosów, które opadały na ramiona oraz to, jak opuszkami palców skubałaś chusteczkę. Obserwowałem, jak przytulasz się ze znajomymi na pożegnanie i, o dziwo, wcale nie byłem zazdrosny. Nawet jeśli witając się ze mną, nie zbliżałaś się na odległość mniejszą niż kilka kroków. Wiedziałem, że bliskość fizyczna nie miała dla Ciebie dużego znaczenia. Zawsze bardziej ceniłaś sobie tę mentalną. Poniekąd czułem się przez to lepiej. Miałem to, czego nie miał żaden z Twych znajomych. Dość opornie, ale jednak, zwierzałaś mi się ze swych sekretów. Czasem nie dosłownie, ale potrafiłaś zgrabnie przemycić informacje pod pozorem czegoś zupełnie innego. Lubiłem nasze rozmowy alegoriami, były takie eteryczne i niezrozumiałe dla osób postronnych. Potrafiłaś wszystko pięknie ubierać w słowa i chociaż nie mówiłaś dosłownie, dokładnie rozumiałem o co Ci chodzi. W przeciwieństwie do ludzi w kawiarniach, mojego współlokatora, czy Twoich rodziców, w zależności od tego, w jakim miejscu się znajdowaliśmy. Zawsze dziwiło mnie, w jaki sposób potrafisz wzbudzić w ludziach takie zaufanie i sympatię, pomimo tego, że nie mówiłaś o sobie zbyt wiele. A Ty starannie i powoli tłumaczyłaś mi, że ludzie wcale nie chcą słuchać o innych. Oni chcą jedynie wylewać komuś swoje żale i dzielić się swoim szczęściem. Uparcie twierdziłaś, że wcale nie potrzebujesz dzielić się z nikim swoimi odczuciami, chociaż wiedziałem, że jest inaczej. Czułem to, gdy leżeliśmy razem na moim łóżku w akademiku i obejmowałem Cię, drobną, słabą, bezbronną... Wtedy szczęście parowało przez Twoje pory, a potok słów zalewał mi uszy barwną melodią przeróżnych emocji. Wobec nikogo, nawet rodziców, nie byłaś taka otwarta. W chwilach, gdy siedzieliśmy w kuchni - miejscu, gdzie toczyło się niemal całe Twoje życie rodzinne - i przygotowywałem obiad dla Ciebie oraz Twojej mamy, potrafiłyście żartować i sprawiałyście wrażenie świetnie dogadujących się. Jednak rozmowy ograniczały się wtedy jedynie do wymienienia uwag na temat szkoły i pracy, planów na wakacje, czy wspomnień zdarzeń z przeszłości. Na wzmianki o lekcjach gry na pianinie, które teraz kurzyło się w salonie, marszczyłaś nos i mruczałaś, że nie chcesz o tym gadać. Wtedy jeszcze nie rozumiałem, o co chodziło. A o coś musiało. Nikt nie reagował na zwykłe wspomnienie gry na pianinie napięciem mięśni i przygryzaniem dolnej wargi, byle tylko łzy zebrane w kącikach oczu nie wydostały się na zewnątrz nich. Przeważnie, gdy nie chciałaś dać ujścia swym emocjom, wbijałaś paznokcie w wewnętrzną stronę dłoni. Skupiając się na bólu fizycznym, tłumiłaś emocje wewnątrz siebie, chowając je coraz głębiej. Widać było, że dawało Ci to jedynie chwilową ulgę. Później stłumione emocje wracały ze zdwojoną siłą. Jednak zdarzało się to jedynie wieczorami, gdy leżałaś w ciemnym pokoju, czasem u mojego boku. Nigdy nie pozwalałaś ujrzeć im światła dziennego, zwierzałaś się jedynie pod osłoną mroku. Za dnia znów przybierałaś swój pancerz uosobienia spokoju. Byłaś jak małża. Z pozoru silna i twarda, niemalże nie do przebicia. W głębi duszy łatwo Cię było zranić. Jednak nie pozwalałaś na to. Nie mówiąc o sobie sprawiałaś, że ludzie Cię nie znali, a przez to nie mogli krzywdzić. Sprawiali ból jedynie osobie na jaką się wykreowałaś w ich oczach.

Rok zajęło mi dojście, dlaczego tak nerwowo reagowałaś na wzmianki o grze na instrumencie. Wcale mi tego nie ułatwiałaś. I nawet nie chodziło o to, że starałaś się ukryć jakiś fakt, wpierając mi, że wcale się dziwnie nie zachowujesz, gdy ktoś o tym wspomina. Zamiast tego wszystko potwierdziłaś, lecz nie chciałaś mówić nic więcej. Każdą próbę poruszenia tematu urywałaś krótkim stwierdzeniem, że nie chcesz o tym rozmawiać i nie pozostawało mi nic więcej, niż to uszanować. Jednak mi samemu nie dawało to spokoju. Uważnie dopatrywałem się jakichś oznak, co było nie-tak. Aż w końcu domyśliłem się, że to wcale nie o samą istotę gry chodziło, lecz o nauczyciela. Nieco więcej zajęło mi dojście do tego, co konkretnie zrobił. To było jak układanie puzzli, dopasowywanie elementów układanki, by tworzyły logiczną całość. Brak głębszego znaczenia dotyku, spięcie, gdy moja dłoń zawędrowała zbyt wysoko lub za nisko, dreszcz przechodzący po plecach na samo wspomnienie, powstrzymywane łzy... Spytałem Cię o to, gdy znaleźliśmy się sami w pokoju akademickim. "Zgwałcił Cię, prawda?" - te słowa zawisły między nami na dłuższą chwilę. Nie potwierdziłaś. Nie zaprzeczyłaś. Słowem się nie odezwałaś i wtedy wiedziałem, że mam rację. Długo płakałaś w moich ramionach, nie odzywając się ani słowem. Jedynie pociągając nosem i dławiąc się własnymi łzami, którymi przemoczyłaś mi koszulkę. Nikt więcej o tym nie wiedział, a ja nie chciałem robić niczego wbrew Twojej woli. Zbyt dobrze wiedziałaś, co robić w danej chwili. Za dobrze wyznaczałaś granice...

Zdążyłem się o tym przekonać niejeden raz. Nieraz też patrzyłem, jak balansujesz na cienkiej granicy między zabawą a rozpierdoleniem sobie życia. Z powątpiewaniem patrzyłem, jak palisz skręta, zapijając wódką, a później podajesz go mi. Jednak Ty zapewniałaś, że nic się nie stanie i wierzyłem Ci, chociaż się martwiłem. Zupełnie bezpodstawnie... Doskonale wiedziałaś, gdzie się zatrzymać i chociaż nie miałem pojęcia skąd, tak było. Doskonale panowałaś nad swoim własnym chaosem. Aż trudno było w takich momentach uwierzyć, że boisz się. Najbardziej siebie samej. I to sprawiało, że miałem ochotę Cię chronić. Zamknąć w szczelnym uścisku ramion przed złem całego świata. Jak w chwilach, gdy siedzieliśmy razem pod prysznicem, a Ty zmywałaś krew sączącą się z ran na nadgarstkach i ślady łez z twarzy. Trzymałem Cię wtedy tak, jak jeszcze nikt, jakbyś miała rozpaść się na tysiące małych kawałków, a ja usilnie nie chciałem dać Ci tego zrobić... I trzymałbym Cię tak nadal, gdyby nie fakt, że mnie już nie ma. Nie uprzedziłem, nie zapytałem o zgodę. Po prostu zniknąłem, szepcząc Ci tylko, byś zwiewała jak najdalej, bo ludzie w ciemnych uliczkach są niebezpieczni i masz do stracenia o wiele więcej, niż ja. Myślałem, że sobie poradzę...
A gdy czerwona mgła zasnuła mi oczy, widziałem w niej ogień Twoich włosów i spokojny, delikatny uśmiech. Umierać w Twojej obronie, to była dobra śmierć. Jeden z najlepszych końców, jakie mogłem sobie wymarzyć. Umierać, będąc kochanym przez najcudowniejszą kobietę na świecie.

s_u_n_l_o_v_e_by_elle_cannelle-d2zu1hp.jpg


Ja pierdolę, ale ameby.

Offline

#5 2017-07-12 19:23:52

Mietek
Ciuchofil
Windows 7Chrome 59.0.3071.115

Odp: Kumple+

tumblr_o5c65icFC31ujv3dqo1_500.jpg
(Uwaga, ten fragment jest żywcem zerżnięty ze starej karty postaci, za wszelkie błędy odpowiada przeszła ja |D)

nqcdOiM.pngChciał być zwykłym dzieckiem. Urodził się w małym miasteczku, godzinę drogi od Bristol. Był najmłodszym członkiem swojej rodziny. Posiadał brata, siostrę i rodziców. Wiedli spokojne, szczęśliwe życie. Do czasu.
nqcdOiM.pngMatka zmarła gwałtownie, niespodziewanie. Odeszła w bólu i cierpieniu. Spadając ze schodów, uderzyła głową o stopień. Zawsze była silna, nie chciała martwić rodziny. Mówiła im, że nic się ni stało, że wszystko w porządku. Nie było.
nqcdOiM.pngPo jej odejściu potoczyła się lawina. Po kolei odeszli brat, siostra, przyjaciele rodziny czy nauczyciele chłopca. Bruke'owie zostali wyklęci przez społeczeństwo, uznani za przeklętych. Wszyscy ci, którzy niegdyś uważali się za ich najlepszych towarzyszy, odwrócili się do nich plecami. Mały chłopiec został sam, opiekując się załamanym ojcem, na którym nie mógł polegać. Aby utrzymać ich szczątkową rodzinę, chwytał się każdej pracy, jaką mogłoby wykonywać dziecko. Zbyt szybko został sprowadzony do rzeczywistość. Był zmuszony dorosnąć, choć miał dopiero dziewięć lat. Tracił panowanie. Teraźniejszość uciekała mu spod nóg. Upadał, zawsze się podnosząc. A upadki były bolesne. Poniżony, samotny i wyklęty, nauczył się kłamstwa. Wychodząc z domu, wymuszał na twarzy uśmiech, starał się być sympatycznym człowiekiem, choć w środku gotował się z żalu i złości. Ustępował innym miejsca, chociaż nienawidził przegrywać. Zjednywał ze sobą ludzi i wszyscy nagle go pokochali, choć chciał być sam. Samotność, której tak się bał, niespodziewanie stała się jego jedynym wybawieniem. Obracając się w towarzystwie, zamykał się coraz bardziej na świat, aż w końcu został tylko on i szara, bezpieczna pustka.

nqcdOiM.png

nqcdOiM.pngI wtedy pojawił się Adam. Był starszy, przyjacielski i miły. Stał się jego mentorem i najbliższym przyjacielem. Chłopiec kochał go nad życie, chociaż spotkał go tylko raz. Pisał do niego listy. Dużo listów. Adam poznał go lepiej, niż on sam siebie. Nigdy nie odpisywał, ale malec wiedział, że czyta, że zawsze jest tuż obok. Czasami nachodziły go wątpliwości, znikały jednak równie szybko, jak się pojawiały. Adam był nieosiągalnym ideałem, szczytem góry, osobą serdeczną, acz oddzieloną od innych cienką, niewidzialną barierą. Może dlatego tak wielu go kochało.

nqcdOiM.png

nqcdOiM.pngKiedy ojciec chłopca zmarł, ten miał już prawie szesnaście lat. Z niezwykłą łatwością pogodził się z jego odejściem. Równie łatwo i szybko przyszło mu podjęcie decyzji w sprawie przeprowadzki do dalekiego wujostwa, państwa Collinsów. Dobrotliwi, starsi ludzie nigdy nie mogli mieć swoich własnych pociech, dlatego przywitali Bruke'a z szeroko otwartymi ramionami. Przez pierwszy rok pobytu w Bristol nie chodził do szkoły. Owszem, uczył się dużo, by móc nadrobić rok, ale większość czasu spędzał, zacieśniając więzi z Collinsami, jeżdżąc na wycieczki i na wieś. Te ostatnie wyjazdy uwielbiał. Jego wujostwo nie należało do tych biednych. Mieli wszystkiego pod dostatkiem, dlatego stać ich było na utrzymanie własnej stadniny. Sprezentowali mu nawet jednego konia, którego ochrzcił imieniem "Burek". Jego wuj wyrzeźbił w drewnie dwie małe figurki tych zwierząt i postawił je w widocznym miejscu - na półce nad telewizorem. Chłopak uwielbiał te konie. Nie potrafił jednak pokochać ciotki i wuja.
nqcdOiM.pngMoże to przez znieczulicę, jaka dopadła go po śmierci całej najbliższej rodziny.
nqcdOiM.pngA może po prostu się bał.

a23c42f3dddcf9d862e217bcea4fb412.jpg

Wyobraź sobie, że jednego dnia wszystko jest w porządku: masz grupkę wspaniałych przyjaciół, rodzeństwo z którym nawet się dogadujesz i rodziców spełniających każde twoje marzenie. Za kilka dni są twoje siódme urodziny i nie możesz się doczekać zajebistej biby z kreskówkami w TV, szampanem piccolo i tortem w kształcie samochodu. Czadowo.
A następnego dnia wszystko się pierdoli.
I to nawet nie z twojej winy. Taka dola ludzka, że życie daje ci czasami kopa w dupsko. Ale nie, kurwa mać, cztery razy pod rząd.
To jest tak jakby wziąć w dłonie drobny, suchy piasek – zaczyna on przelatywać ci przez palce, tak szybko, że w przeciągu kilku sekund zostajesz z pustymi rękoma i jedynie wspomnieniem uczucia posiadania czegokolwiek. Zostajesz jedynie z... pustką.
Nie miałem psychologa któremu mógłbym się pożalić. Przyjaciela, któremu mógłbym wypłakać się na ramieniu. To akurat z mojej winy, w tamtym czasie stałem się cieniem samego siebie i nie za bardzo chciałem przebywać z innymi ludźmi. Za każdym razem, gdy wychodziłem na ulicy, zostawałem zwyzywany przez osiedlowy monitoring . „Przeklęte dziecko”, tak o mnie mówili, nawet w szkole. Bo moja rodzina powymierała jak muchy potraktowane muchozolem. Tak, to była kurwa moja wina.
Wiecie, co jest najgorsze? Że przez długi czas w to wierzyłem. Cholera, nawet do teraz, gdy leżę na materacu w moim pożal się boże mieszkaniu, przez głowę przelatuje mi myśl, że może, może, ci ludzie mieli rację. Może powinienem siedzieć w izolatce, by nie zbliżyć się do nikogo, by nic złego nie stało się im z mojego powodu.
Wracając, za gówniarza byłem naprawdę samotny. Sam przed sobą nie chciałem się przyznać, ale tak było. Lgnąłem do każdej osoby, która okazałaby chociaż trochę współczucia i serdeczności. I pojawił się Adam i to dzięki niemu w tamtych czasach nie rzuciłem się pod pędzący pociąg. Trochę chujowa sytuacja, ponieważ w swoim życiu widziałem go dokładnie raz. Ale był moim przyjacielem. To znaczy ja tak uważam.
Pisałem do niego listy. Dużo listów. Szczerze, przeraża mnie to, jak wiele rzeczy ten człowiek o mnie wie, a ja o nim zupełnie nic. To nierealne. Dzięki bogu jeszcze tego nie wykorzystał. Jeszcze. Oby nigdy. Jeśli dobrze go oceniam, to nie zrobiłby czegoś takiego.
Mało pamiętam z tamtego okresu. Tylko zmęczenie i... pustkę. Okropną, wszechogarniającą, niczym sidła, w które się wpada. Próbujesz się z nich wydostać, ale im bardziej się starasz, tym gorzej się zaplątujesz. Więc... przestajesz się starać. Przestajesz próbować. Wszystko zlewa się ze sobą. Nie widzisz żadnego wyjścia. A raczej tylko jedno. Ostateczne.
Nie lubię tego wspominać. Byłem wtedy nie do życia.
Pomiędzy nauką, szkołą i pracą zgubiłem samego siebie. Znajdowałem sobie coraz to nowsze zajęcia, tylko po to, by nie zostawać sam na sam z własnymi myślami. Wracałem do domu, spoglądałem na wrak człowieka siedzący w fotelu, który ciężko było nazwać ojcem, i zastanawiałem się: za co. Co zrobiliśmy nie tak, i ja, i człowiek którego musiałem teraz utrzymywać przy życiu, kiedy miałem problem z utrzymaniem przy życiu samego siebie.

b779762026317adea6d23a684de8ca15.jpg

Jakkolwiek to brzmi, śmierć ojca zmieniła moją egzystencje na lepsze. Byłem udręczony i wyzuty ze wszystkich emocji. Nie płakałem na pogrzebie. Było mi już wszystko obojętne.
Przygarnęli mie Collinsowie, niczym zgubionego pieska, i ten rok, cały rok z nimi to było najlepsze, co mi się mogło przytrafić. Wyjazdy na wieś, wieczory przy kominku z książką w ręku i ciepłą herbatą, zasypianie na kanapie i budzenie się opatulonym w kraciasty koc. Ciocia krzątająca się w kuchni i wujek klepiący przyjacielsko po plecach. Nareszcie to nie ja musiałem się martwić. Mogłem zamknąć oczy i odpłynąć. Pomyśleć. Dać sobie czas. To było piękne.
Pamiętam pierwszą jazdę konno i to, jak pokochałem te zwierzęta. Całymi dniami na ranczu wujostwa mogłem przesiadywać w stadninie, siedzieć w boksie i wyczesywać ulubioną klacz. Wujek wystrugał dla mnie w drewnie dwie figurki koni. Niemal popłakałem się jak pizda.
Bez wiedzy Collinsów jebnąłem sobie niebieskie pasemka. Właściwie to nie z mojej winy. Miały być granatowe, do kurwy. Chociaż dużo by to nie zmieniło - i tak wyglądałem pedalsko.
Przez długi czas nie potrafiłem zmusić się do otwarcia się na świat. Bałem się, co inni pomyślą, gdy zobaczą mnie takiego, jakim jestem. Zepsutego. W bólu. Niedoszłego samobójcę z tendencją do autodestrukcji. Dlatego tak ciężko było wrócić do szkoły. Wśród obcych osób. Chciałem się schować i nigdy nie wychodzić. Chciałem, żeby szum w mojej głowie przestał być tak głośny.
Jesteś do niczego. Nigdy cię nie zaakceptują. Nie jesteś wart, by być zapamiętanym. Umrzyj wreszcie
A wtedy podszedł do mnie Gary i zaciągnął na papierosa na dach, przez przypadek wciągając mnie w nałóg, gdyż nigdy wcześniej nie paliłem. Tam poznałem Avę, która od razu sprawiła, że czułem się nieswojo. Przyszła Ethel z Amandą, wspominając coś o kumplu Xaverym, który się zabił. Starałem się cierpko nie uśmiechać. Tak blisko była prawdy.
Z dnia na dzień miałem grupę kumpli. Jak? Kiedy? Tydzień później chłopaka. Znowu: jak? Patrzyłem się w lustro i pytałem samego siebie, co ty odpierdalasz? Zniszczysz ich wszystkich. Nienawidzą cię, tak czy tak. Po co się w ogóle starasz?
Ale... im dłużej to trwało, tym bardziej przekonywałem się do tego, że zależy mi na nich, a im zależy na mnie. Nawet ten zjeb Chase. Nie czułem się tego warty, ale współnależałem. Byłem tam i widziałem. Większość czasu wolnego spędzałem z Berry'm, który przedstawił mnie maryśce. Pomimo zerwania z Traidem, znajomość z nią trwa nadal i kwitnie. Kwitnie tak bardzo, że bez niej nie potrafię funkcjonować. Co za toksyczna relacja.
I wtedy zaczęło się pierdolić. Wszystko trwało pół roku. Zerwałem z Berry'm, Amanda próbowała się zabić (często zastanawiałem się, czy by nie pójść w jej ślady), wszystkie kontakty się pokruszyły. Ostatnią osobą, którą widziałem z naszej grupy, był Gary. Co za ironia. Pierwszy i ostatni.
Cztery dni później Collinsowie zginęli w wypadku samochodowym.

f0dc8ac74a105de54144d3157b07a624.jpg

[...]


The brain is a monstrous, beautiful mess

Offline

Użytkowników czytających ten temat: 0, gości: 1
[Bot] claudebot

Stopka

Forum oparte na FluxBB

Darmowe Forum
dizilandia - goodlife - smakciszy - austro-wegry - ukladsterujacy