Opowiadania grupowe - forum Depesza

Opowiadania grupowe

Nie jesteś zalogowany na forum.

#1 2017-07-10 20:51:04

Dolores
Kucyponek Jednorogi
Windows 7Chrome 59.0.3071.115

Serendipity

Wśród ludzi jest się także samotnym.

Świat, w którym żyjemy. Świat pełen miłości i dobroci. Społeczeństwo oparte na szacunku i zaufaniu. Idealna symbioza. Żyjemy dlatego, że komuś na nas zależy, ktoś chce byśmy żyli. Ale co by się stało, gdyby ludziom przestało zależeć na sobie nawzajem?
Miałam trzynaście lat, gdy przekonałam się jak zawodny jest ten system, nie przewidujący wyjątków od panujących w nim reguł.

Cichy szum wypełniał salę. W dwudziestu rzędach po sto krzeseł każdy, siedziało kilkuset nauczycieli i ponad półtora tysiąca uczniów w jednakowych biało-granatowych mundurkach. Posegregowani rocznikami, klasami i alfabetycznie. Wymieniali uwagi odnośnie wakacji spędzonych w ciepłych krajach oraz te dotyczące przewidywań na temat nadchodzącego roku szkolnego. Rozmawiali wszyscy prócz mnie. Siedziałam na stołeczku, dokładnie na samym środku wielkiej sali audytoryjnej, nie mówiąc ani słowa. Cicho w epicentrum podnieconych szeptów. Moje rude włosy opadały na plecy dwoma cienkimi warkoczykami. Kołnierzyk białej koszuli miałam sztywny i idealnie wyprasowany. Tak samo jak plisowaną spódniczkę. Podkolanówki gryzły w łydki, jak małe piranie. Chciałam uciec, gdy nagle wszystkie szepty wokół ucichły, a na podium zamajaczyła wysoka i szczupła sylwetka pomarszczonej wiekiem dyrektorki, z białymi włosami upiętymi w ciasny kok. Miała na sobie wąską, czarną spódnicę i żakiet również w tym kolorze. Wyglądała tak samo jak każdego roku. Okulary w drucianych oprawkach zsunęły się na czubek zadartego nosa, gdy patrzyła szarymi oczami na zgromadzonych w sali audytoryjnej uczniów oraz nauczycieli.
- Witam państwa w nowym roku szkolnym. - Jej głos, pomimo wieku, zachował swoistą siłę emanującą przy każdym słowie. - Mam nadzieję, że spędzili państwo przyjemne wakacje. Jednakże czas ten dobiegł końca i pora skupić się na nauce oraz płynących z niej korzyściach. Nim jednak zaczniemy, powiedzmy kilka słów o najwyższej dla nas wartości. O uczuciach.
Kolejne słowa zlewały się w mojej głowie w niezrozumiały potok zalewający uszy. Nie docierał do mnie ich sens. Nie musiał. Doskonale znałam tę przemowę. Każdego roku od wielu lat dyrektorka wygłaszała ją na rozpoczęcie roku szkolnego. Wszyscy uczniowie znali każde jej słowo na pamięć. Prawdopodobnie wszyscy byliby w stanie cytować jej fragmenty obudzeni w środku nocy. Nie musiałam słuchać, dlatego też pozwoliłam swoim myślom odpłynąć w siną dal... Albo wcale nie tak daleko. Zaledwie kilka ulic dalej, do szpitala, przez białe korytarze, na drugie piętro, aż na sam koniec, do pokoju wypełnionego dziwaczną aparaturą i nieustającym pikaniem. Do miejsca, w którym umierała moja matka.
Spędziłam tam każdą wolną chwilę minionych wakacji. Godzinami siedziałam na plastikowym stołku, trzymając w drobnych rączkach dłonie mamy. Były blade i chude, nadal ciepłe jak zawsze, ale teraz pozbawione tej siły, która zawsze je wypełniała. Patrzyła na mnie zielonymi oczami bez życia i starała się uśmiechać pocieszająco. Na nic się to nie zdawało. Obie znałyśmy okrutną prawdę - umierała. A wraz z nią miałam umrzeć i ja.
W naszym społeczeństwie ludzie żyli, dopóki innym na nich zależało. Ja w swoim życiu posiadałam tylko jedną taką osobę. Moją matkę. Ojciec opuścił mnie, gdy byłam zbyt mała, aby go zapamiętać. Mam tylko jedno mgliste wspomnienie jego brązowych włosów i śmiejących się oczu w bliżej nieokreślonym kolorze. Szczerze wątpiłam, by mu na mnie zależało. Nie wiedziałam, czy w ogóle pamięta o tym, że ma córkę. Natomiast w szkole nikt nie zwracał na mnie uwagi. A nawet jeśli, to z pewnością nie żywił w stosunku do mnie ciepłych uczuć. Kilkukrotnie wprost życzono mi śmierci, a wiele razy robiono to za pomocą mniej lub bardziej subtelnej aluzji. Nie wiedziałam skąd się bierze ta niechęć. Nikt nie wiedział. Pozornie nie odstawałam niczym od innych. Wyglądałam jak oni, mieszkałam w domu podobnym do ich domów, interesowałam się podobnymi rzeczami. A jednak istniało coś, co odpychało innych ode mnie. I nikt nie potrafił wyjaśnić, co to było.
Osoby po obu moich stronach odsuwały się na najdalsze krańce swoich krzeseł i patrzyły na mnie z niechęcią. Nie zwracałam na nich uwagi, ani w trakcie apelu, ani tuż po nim, gdy z prędkością światła opuścili swoje miejsca. Nawet nie zdążyłam zarejestrować kiedy zostałam sama w pustej auli, w której kolejno gasły światła lamp, a woźny poganiał mnie, bym już opuściła salę. Dopiero wówczas, gdy spróbowałam się poruszyć, przekonałam się jak bardzo odrętwiało moje ciało, gdy siedziałam nieruchomo przez cały ten czas. Powolnym krokiem wspinałam się po stopniach wyłożonych ciemnoczerwonym dywanem, by opuścić pomieszczenie, a później także i gmach szkoły.
Ciepły podmuch schyłku lata otulał moją twarz. Krew dopłynęła do wszystkich kończyn, dlatego przyspieszyłam kroku. Żwawo pokonywałam kolejne uliczki równo przystrzyżonych trawników i chodników z jednakowej szarej kostki brukowej. Znałam tę trasę na pamięć. Prosto przez kilkadziesiąt metrów, za małym sklepikiem kosmetycznym na rogu w lewo, później jeszcze raz w lewo, w pierwszą z bocznych uliczek i aż na główną ulicę, a na niej w prawo, aż do szpitala po przeciwnej stronie ulicy. Mogłam przysiąc, że byłabym w stanie przejść ją z zamkniętymi oczami. Ale nie chciałam tego próbować. Mimo wszystko oddawałam się rozmyślaniom, lub po prostu upajałam się ostatnimi chwilami ciepłych dni, póki przed moimi oczami nie wyrósł jasny budynek szpitala. Po przekroczeniu progu grzecznie przywitałam się z recepcjonistką i ruszyłam prosto do pokoju mamy. Była tam, jak zawsze - blada i słaba, jakby życie trzymało się jej tylko kilkoma niteczkami i zaraz miało się oderwać. Tym razem spała. O tym, że żyła, świadczyło jedynie miarowe unoszenie się i opadanie jej piersi. A także to, iż ja również tutaj byłam.
Kiedy się obudziła, opowiedziałam jej o rozpoczęciu roku, o tym jak wszyscy się zmienili przez wakacje, o niezmiennym koku dyrektorki, wyglądającym jakby nigdy nie rozpuszczała włosów i wiecznie miała je tak upięte. Mówiłam o kwiatkach na trawnikach przed jednakowymi blokami i o tym co ostatnio zrobiła Dilmah, nasza gruba kotka o umaszczeniu szylkretowym. Ale nigdy, ani gdy siedziałyśmy trzymając się za dłonie, ani podczas obiadu, ani wcale nie poruszałyśmy tematu, który był najważniejszy ze wszystkich. Co się ze mną stanie, gdy mamy zabraknie? Co będzie, kiedy nie będę miała dla kogo żyć?
Bałam się tego momentu. Codziennie patrzyłam jak z każdą chwilą ubywa z niej życia i czułam, że ze mną dzieje się to samo. Im bardziej blask w jej zielonych oczach gasnął, ja sama gasłam gdzieś w środku. To przerażające mieć trzynaście lat i żyć z ciągłą świadomością, że w każdej chwili może umrzeć jedyna osoba, dla której się coś w życiu znaczy, i najprawdopodobniej umrze się wraz z nią. Ta myśl tkwiła gdzieś głęboko we mnie jak lodowy sztylet, przeszywający swym chłodem duszę. Wisiała nade mną jak upiorne widmo podczas niemalże każdej chwili z życia. Myślałam o tym, gdy rano brałam prysznic i jadłam śniadanie przygotowane przez naszą gosposię. Zajmowało to moje myśli podczas zajęć w szkole i przerw, na których siedziałam sama w kącie korytarza. Nie miałam z kim o tym porozmawiać, a nie dawało mi to spokoju. Nie miałam przyjaciół. Nauczyciele także nie wyrażali szczególnej chęci, by mnie wysłuchać. Społeczeństwo odseparowało mnie od siebie i byłam wobec tego bezradna.
Trwało to odkąd tylko sięgam pamięcią. Już we wczesnych latach dzieciństwa dało się zauważyć, że coś ze mną nie tak. Takie wnioski wysnuć można było na podstawie moich kontaktów z innymi. Dzieci niechętnie się ze mną bawiły. Nie pojmowałam o co im chodzi, ale byłam zbyt nieśmiała, by próbować przyłączyć się do zabawy. Trzymałam się na uboczu. Jedynym miejscem, do którego z utęsknieniem wracałam, były ramiona mamy. Ciepłe i miłe w dotyku, pachnące kremem. I chociaż w kolejnych latach było coraz gorzej, do mamy zawsze mogłam wrócić. Zawsze przygarnęła, przytuliła do siebie, gdy ktoś powiedział mi coś przykrego. Mogłam się jej wypłakać, kiedy tego potrzebowałam. Aż do tej chwili, gdy w wieku trzynastu lat dowiedziałam się, że moja mama umiera. W tym momencie zostałam całkowicie sama. Nie chciałam męczyć rodzicielki tym co mnie gnębi. Dlatego przemykałam korytarzami szkolnymi niczym cień, słuchając szeptów za moimi plecami. Nikt nie okazał mi ani odrobiny współczucia. Niektórzy nawet twierdzili, że to dobrze, iż odejdę wraz z nią. A każde ich słowo było jak sztylet wbijany w moją biedną duszę.
Kolejne dni mijały monotonnie. Każdy następny robił się coraz chłodniejszy, nie tylko jeśli chodzi o temperaturę na zewnątrz, ale także o to co działo się w środku mnie. Stawałam się apatyczna. Nie zwracałam uwagi na zaczepki innych uczniów. Nie słuchałam też tego, co mówili nauczyciele na lekcjach, ani nie przejmowałam się tym jak Hannah, nasza gosposia, zaganiała mnie do odrobienia zadań domowych. W ciągu dnia miałam tylko jeden cel - odwiedzić mamę. Ale i to nie dawało mi poczucia spełnienia. Aż pewnego popołudnia stało się coś nieoczekiwanego.
Sama nie wiedziałam dlaczego jednego dnia po szkole skierowałam swoje kroki w stronę parku, zamiast do szpitala. Wyobrażając sobie puste, zasnute mgłą spojrzenie mamy, jej wychudzone dłonie i matowe, pozbawione zdrowego blasku włosy, nie potrafiłam tam wejść. Z niewyjaśnionych powodów nie mogłam iść nigdzie indziej, tylko właśnie do parku, gdzie pożółkłe liście spadały z drzew, a szare gołębie skubały okruszki rzucone im przez ludzi. Usiadłam na ławeczce, wpatrzona w te właśnie ptaki, a gdy usiadłam, nie byłam w stanie się ruszyć. I siedziałam tak, nie zwracając uwagi na warunki atmosferyczne. Wtedy czas dla mnie stanął w miejscu. Nagle, ponad moją głową pojawiło się coś ciemnego, a ja uświadomiłam sobie, że jestem zupełnie przemoczona. Kiedy podniosłam spojrzenie, nad sobą zauważyłam ciemnozielony parasol i uśmiechniętą twarz staruszka o ciepłych oczach. Minę miał zatroskaną, a z jego spojrzenia biła dobroć.
- Drogie dziecko, przeziębisz się, jak będziesz tu tak dalej siedzieć! - wykrzyknął, po chwili proponując - chodź, kupię ci herbatę.
Nie wiedziałam co mną kierowało, że posłusznie poczłapałam, ociekająca wodą, do pobliskiej kawiarenki, gdzie - jak się później przedstawił - pan Irving kupił mi filiżankę parującej herbaty z cytryną, którą stosunkowo szybko opróżniłam. Nawet nie wiedziałam, że było mi tak zimno. W dodatku po raz pierwszy od dawna ktoś okazał troskę i przyjazne uczucia w stosunku do mnie. To było miłe. A pan Irving okazał się być wyjątkowo uprzejmym staruszkiem, który nie dość, że zaprosił mnie na herbatę, to jeszcze odprowadził do szpitala osłaniając parasolem przed zimnymi kroplami deszczu i obdarował własnym szalikiem, bym nie zachorowała.
Nawet nie zdążyłam zarejestrować kiedy cotygodniowe spotkania z panem Irvingiem w parku stały się moją małą rutyną. Zawsze spotykaliśmy się tego samego dnia tygodnia. Razem karmiliśmy gołębie i spacerowaliśmy wśród parkowych uliczek, patrząc jak drzewa pozbywają się liści, które teraz zdobiły trawniki kolorami brązu, czerwieni i żółci. Kiedy marzłam, zabierał mnie na herbatę, zawsze do tej samej kawiarenki urządzonej w stylu francuskim, której okna wychodziły na park. Później odprowadzał mnie do mamy, upewniając się, że bezpiecznie dotarłam, choć wcześniej wiele razy chodziłam tam sama.
Mamie oczywiście opowiedziałam o panu Irvingu. Z początku w jej oczach zauważyłam cień niepokoju, a rysy twarzy układały się w zatroskaną minę. Jednak w miarę opowieści twarz mamy nabierała pogodniejszego wyrazu, a w jej oczach widać było coś dziwnego... Coś, co przypominało swego rodzaju nadzieję. Wtedy jeszcze nie wiedziałam o co mogło chodzić. Przecież obie miałyśmy świadomość, że dla niej nadziei już nie było.
Kolejne miesiące mijały zadziwiająco szybko, ale przy tym już nie tak smutno. Pierwszy dzień świąt spędziłam z mamą w jej szpitalnym pokoju. Na zimę zaczęła mieć poważniejsze problemy ze zdrowiem i poruszaniem się. Wcześniej, choć nie wychodziła z łóżka, siadała w nim i mogła samodzielnie wykonywać część czynności, jak jedzenie. Teraz tylko leżała, mogąc jedynie poruszać głową i mówić cichym, zachrypniętym głosem, co i tak przerywały ataki kaszlu. Żal ściskał serce, gdy się na nią patrzyło. Nigdy nie czułam się tak bezradna wobec losu. Gdybym mogła, oddałabym wszystko co miałam, aby mama nie cierpiała. Ale nie mogłam. Choć w naszym świecie ludzie zależni byli od uczuć innych, choroby istniały nadal i nie dało się nic z tym zrobić. Można było jedynie mieć nadzieję, że nas nie dosięgną.
Drugi dzień świąt spędziłam wraz z panem Irvingiem, w jego domu. Mieszkał w mieszkaniu na parterze jednej ze starych kamienic. Przez tych kilka miesięcy zdążyliśmy się do siebie zbliżyć. Spędzaliśmy wiele czasu spacerując i rozmawiając. Opowiadał mi o swoich dwóch synach, z czego jeden mieszkał za granicą wraz z żoną i dziećmi, natomiast drugi był rozwodnikiem, który osiadł w sąsiednim miasteczku z nową partnerką. Ja mówiłam o ojcu, który mnie porzucił tak dawno, że nawet tego nie pamiętam i o umierającej mamie. Ale nasze opowieści na tym się nie skończyły. Historie z młodości pana Irvinga przeplatały się z moimi, o ludziach w szkole, którzy mnie nie lubili i wątpliwościami dotyczącymi tego, co się ze mną stanie po śmierci mamy. Z nikim nie rozmawiało mi się tak dobrze, ani tak pewnie. Podczas wędrówek przez ośnieżone alejki parku, mówiłam o swoim strachu przed tym, że umrę wraz z mamą, bo nikomu innemu na mnie nie zależy. A słone łzy spływały po zaczerwienionych policzkach. Wcale nie chciałam umierać. Nie chciałam też, by mama umierała. Bałam się tego, co wtedy będzie. Bałam się tak okropnie, że strach mnie paraliżował i ściskał za gardło, aż nie mogłam złapać tchu.
Pod koniec roku mama poznała pana Irvinga. Pamiętam, że długo rozmawiali na osobności, a ja stałam za drzwiami przyglądając się im przez szybę. Pan Irving stał do mnie tyłem. Podczas tej wymiany zdań przez twarz mamy przemykały cienie dziesiątek uczuć. Gdy w końcu gestem zostałam zaproszona do środka, mama uśmiechała się, choć słabo, to jednak szczerze i wesoło. Dużo czasu minęło nim pojęłam, co było w tym uśmiechu. Jeszcze dłużej zajęło mi dowiedzenie się dlatego uśmiechała się z taką nadzieję. Bo chociaż mama leżała na łożu śmierci, pojawiło się światełko w ciemności. Mogła jeszcze uratować mnie. Komuś mogło jeszcze na mnie zacząć zależeć.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam jak bardzo bała się tego, co stanie się ze mną po jej śmierci. Nie byłam świadoma jak każdego dnia martwi się o mnie. Obawiała się, że nawet gdybym jakimś cudem przetrwała, gdyby jednak komuś na mnie zależało, to jednak nie poradziłabym sobie z tym wszystkim. Byłam w końcu tylko małą dziewczynką, odrzuconą przez społeczeństwo i wyobcowaną. Drobne ciałko mieściło w sobie nazbyt wrażliwą duszę, której z jakichś powodów inni nie mogli zaakceptować wśród siebie. Ale w tamtym momencie pojawiła się nadzieja. Znalazł się ktoś, kto mógł chronić mnie przed złem świata, póki nie dorosłam, aby sama się z nim zmierzyć.
Od tamtego spotkania co jakiś czas przychodziliśmy odwiedzać mamę razem. Pan Irving za każdym razem kupował bukiet kwiatów - nie miałam pojęcia skąd je brał o tej porze roku &- które stawialiśmy w wazonie na stoliku obok łóżka. Później wszyscy razem rozmawialiśmy długo o tym co się dzieje. Chwaliłam się dobrymi ocenami w szkole i zawsze mnie pocieszali, gdy zrezygnowana mówiłam, że dostałam gorszą. Pan Irving co jakiś czas rzucał zabawnymi anegdotkami o swoich wnukach, przy których mama śmiała się cicho, choć wesoło. To był miły czas. Zdecydowanie najmilszy odkąd moja rodzicielka zachorowała. Nie myślałam wtedy o innych dzieciach w szkole i ich stosunku do mnie. Nie rozmyślałam nad widmem śmierci mamy, a co za tym szło - także mojej. Wtedy czułam się niemalże szczęśliwa, pomimo tylu nieszczęśliwych sytuacji w moim życiu. Wśród całego tego zła zdarzyło się w końcu coś dobrego. Ciepły uśmiech starszego pana Irvinga, który sprawiał, że od razu poprawiał się humor wszystkich wokół. Cieszyłam się widząc jak kąciki ust mojej mamy delikatnie się unoszą. Szkoda, że trwało to tak krótko. Tylko do pewnego kwietniowego wieczora.
Tego momentu nie zapomnę nigdy. Takiego zdarzenia nie można wymazać z pamięci, choćby się chciało. Można je zasnuć mgłą. Sprawić, by było niewyraźne, ale ono wciąż gdzieś tam jest. Siedzi głęboko, niczym drzazga, która ukradkiem wbiła się w palec, a której za nic nie można wyciągnąć. I trzeba z nią żyć, bo nic innego nie da się zrobić.
W mojej pamięci wciąż siedzi wspomnienie chudej dłoni, opadającej w moich palcach bez życia. Pisk, który wypełniał uszy i nie pozwalał skupić się na niczym innym. Nie byłam w stanie myśleć, w głowie wciąż słyszałam jak słabym głosem szepcze moje imię - Annie. Byłam przerażona tym, co się działo i co miało spotkać za chwilę mnie. Mama umarła. Wraz z nią miałam umrzeć i ja. Ale nic takiego się nie stało. Zamiast tego ciepła, pomarszczona dłoń spoczęła na moim wątłym, wtedy już czternastoletnim ramieniu. Strugi łez pociekły po policzkach sprawiając, że wszystko wokół stało się niewyraźne. Mama. Mamusia. Nieżywa. Tam, na szpitalnym łóżku, przed moimi oczami.
Umarła dwa dni po moich czternastych urodzinach.
Pan Irving przygarnął mnie wraz z Dilmah do siebie. Trzy dni nie wychodziłam z pokoju. Trzy dni nie jadłam, ani nie brałam prysznica. Przez całe trzy dni nie było ze mną żadnego kontaktu. Aż w końcu nacisnęłam klamkę i drzwi od mojego pokoju otworzyły się, a ja stanęłam w progu. Chuda i blada, z opuchniętymi od nieustannego płaczu oczami. Niemyte od kilku dni włosy związane miałam w koczek na czubku głowy, a sylwetkę zasłaniała zbyt duża koszulka. Znów się rozpłakałam. Nigdy bym nie pomyślała, że człowiek jest w stanie wyprodukować aż tyle łez w tak krótkim czasie. Ale ja płakałam i wydawało mi się, że nie ma to końca. Dilmah ocierała się o moje łydki, a pan Irving przytulił mnie pocieszająco gładząc po plecach.
Dopiero po wielu latach przekonałam się, że ten moment był przełomowy w moim życiu. Śmierć mamy była nieunikniona, ale też niezbędna, bym zrozumiała wiele rzeczy. Właśnie w tamtej chwili znalazłam w sobie siłę by przełamać ciążące nade mną fatum, przez które od lat wypchnięta byłam poza margines społeczeństwa, bez którego nie mogłabym przeżyć. Wtedy także zrozumiałam jak bardzo jest to niezbędne. Wszyscy żyjemy dla siebie nawzajem, polegamy na sobie. Umieramy, kiedy nikt nas nie chce. Zatem akceptacja i zaspokajanie potrzeby przynależności to najważniejsze co możemy sobie dać. I chociaż ani mamy, ani pana Irvinga już dawno nie ma, ja żyję nadal. Bogatsza w doświadczenia, których zapewne nikt inny nie doznał.

Nie wiem, czemu Ci to opowiadam. Musisz być kimś ważnym w moim życiu. Może teraz żyję właśnie dlatego, że to Ty mnie chcesz i potrzebujesz?


Ja pierdolę, ale ameby.

Offline

Użytkowników czytających ten temat: 0, gości: 1
[Bot] ClaudeBot

Stopka

Forum oparte na FluxBB

Darmowe Forum
noxensquad - aniaszczechowicz - husaria-ps4 - shared-game - nivesir